Gdzie my? Latająca, skrzydlata maszyna wyrzuca nas na lotnisku Incheon, 52km od Seulu. Podróże samolotami to dla mnie teleportacja na miarę naszych 21 wiecznych możliwości. Lotnisko, odprawa, pakowanie do samolotu i bzzzuuuuu… lotnisko, kontrola, odbiór bagażu i nowy ląd. Nowy Świat. Jednego dnia możesz być w Polsce, a kolejnego już po drugiej stronie globu. Przed południem jesteś w Japonii, a po południu meldujesz się w hostelu w Korei. Jednego wieczoru pijesz piwo z Kim Dzong Unem, a kolejnego umierasz w obozie pracy. To w północnej części Półwyspu Koreańskiego. My całe szczęście odwiedzimy tylko Koreę Południową.
Nasz hostel, zwie się '1969′, utrzymany jest w stylu woodstockowym, na ścianach podobizny marleja, hendriksa, w tle muzyka pasująca do wystoju, a prowadzony jest, nie może być inaczej, przez hipisa-koreańczyka o imieniu 'K’. Dzielnica w której hostel jest położony też ładna. Na razie pozytywnie.
Ruszamy na miasto. Za pierwszy cel, nie pamiętam z jakiego powodu, obieramy park olimpijski, gdzie w 1988 nasi sportowcy zdobyli medalów kilka, w judo, w zapasach, w boksie, i podnoszeniu ciężarów. Dziś chyba jeszcze tylko w podnoszeniu z tych dyscyplin coś jeszcze zdobywamy. Do czasu kolejnej kontroli antydopingowej.
Na miasto marsz. Po naszym miesięcznym pobycie w Japonii poprzeczka jest postawiona wyjątkowo wysoko. Korea okazuje się, że leży gdzieś pomiędzy Japonią, a Chinami, choć bliżej im do Chin. I to nie tylko geograficznie, ale i kulturowo. Koreańczycy pewnie by się obrazili, że tak piszę, ale co mi tam – żaden Koreańczyk przecież nie czyta tych moich wypocin. Dla mnie, właściwie to ten Seul, mógłby sobie spokojnie być miastem w Chinach, i byśmy się nie pokapowali. Podobna zabudowa, podobni ludzie na ulicach. Podobne targowiska, podobne jedzenie. Słowo daję – Chiny wersja trochę bogatsza.
Kto jest bardziej interentowo-jutjubowy, to zapewne pamięta, że lat temu kilka najpopularniejszą piosenką był utwór Gangam Style, k-popowego wykonawcy PSY (https://www.youtube.com/watch?v=9bZkp7q19f0). Do dziś pozostaje niepobitym rekordzistą Youtube, z 2,6 mld wyświetleń. Gangam, okazuje się, nie jest zbitką przypadkowych literek, a nazwą dzielncy, która jest symbolem mody i luksusu. Zobaczmy.
Dużo sklepów modowych, dużo knajp. Dużo dużych budynków. Luksusu i mody dużo mniej. No chyba, że wyjście na Pilsnera w Korei jest synonimem luksusu. Na zdravi!
Blisko 30% ludności to chrześcijanie. Nigdzie indziej w Azji nie widzieliśmy tyle krzyży. Kościoły trafiają się co jakiś czas, zdarzają się nawet prawdziwy fanatycy na ulicach. Radiomaryjowcy wersja koreańska.
A w ciemnej bramie wróżbici. Przedchrześcijańskie wierzenia mają się też dobrze.
Witamy w Seulu, gdzie pomocne znaki, mówią ci gdzie masz dobry kadr. Pstryk pstryk.
Targowiska tu i tam. Ulice takie chińskie. Tfu… koreańskie.
Bloki z betonu. Bloki ze szkła i stali. Zabudowa Seulu przytłacza moją niskopienną duszę.
Szczęśliwie trafiliśmy na Dni Króla czy coś takiego, jakieś inne ważne narodowe święto. W mieście różne prezentacje, wydarzenia i przebierańców cała masa. Dobrze dla fotografii. Pstryk Pstryk.
Mówi się, że Seul to mieszanka starożytności z nowoczesnością. Jedno z fajniejszych miejsc, które uznamy za te spod szyldu 'nowoczesne’, jest mała rzeczka Cheonggyecheon w środku miasta. Kiedyś sobie tu spokojnie, dziko płynął mały strumyk, który z czasem zalano betonem, przerobiono na szeroką aleję samochodową. Lat temu kilka autostradę usunięto, a rzeczkę przywrócono razem z deptakami i zielenią. Dziś podobno jedno z ulubionych miejsc Seulczyków. Nic nas to nie dziwi.
Pomijając ten niewielki strumień, jak każde szanujące się miasto, tak i Seul leży nad prawdziwą rzeką. Okazuje się, że nawet nie taką małą rzeką, co zwie się Han. Bulwary to zawsze dobre miejsce do obserwacji rdzennych mieszkańców, więc i tutaj wybraliśmy się na przechadzkę nadbrzeżem.
Jest rzeka, są mosty. Nad jednym z nich, ma być pokaz laserowo-wodny. Dla planujących zwiedzać Seul porada. Nadbrzeże, ładne, światła miasta dobrze wyglądają nocą, ale nie warto czekać do 21, czy tam 22 na to nudne show. Sika woda, gra muzyka, nic spektakularnego.
Wpis z Seulu podzielimy na 2 części. Dotarliście do końca części pierwszej. Jeszcze tylko musicie przebrnąć przez dział żywiniowy. Na początek fastfood – makaron w czerwonym ostrym sosie, z mięsem. Ze smaku niepodobny do niczego. Ok.
Koreańczycy chyba niezbyt dużym zaufaniem darzą swoich kucharzy. Wiele restauracji ma na stołach palniki, gdzie sami musimy sobie wysmażyć jedzenie. Nie do końca rozumiem idei płacenia komuś, za to że sam muszę sobie przyrządzać posiłek, a on mi tylko udostępnia palnik, czy grilla. Co kraj to obyczaj, nie?
Musieliśmy jednak spróbować. Uśmiechający się z plakatu Pan Saemaul z połową świni pod pachą, nas przekonał, że to będzie dobra restauracja.
Nie dość, żesmy sobie sami musieli usmażyć, to jeszcze okazuje się, że nie dostaniemy ani pieczywa, ani ziemniaczków, czy makaronu, tylko musimy to mięso zjeść zawinięte w liściu. Dziwy. Koreańczycy preferują jeść dużo mięcha, w smakach słodkich i słodko-ostrych. Z naciskiem na słodkie. Jedzenie lepsze jakościowo niż w Chinach, ale smakowo bez zachwytu, i w dodatku słodycz zmula, nie na moje podniebienia takie żywienie.
Koniec tym razem prawdziwy. W części drugiej, jeszcze więcej przebierańców skośnookich, trochę zabytków i bohatery pomagają kwitnąć przyjaźni polsko-koreańskiej.
Oj marzy mi się Seul. Świetny wpis. A targowiska? Hmm… ta część rybna i mięsna to trochę jednak makabra 😉
Targowiska w Seulu to wysoki standard, porównując z Chinami, czy Indiami. ^_^