Los Angeles za nami. Przed nami szeroka droga. Zaczynamy nasz Roadtrip po Ameryce. Na liczniku okrągłe 0 km. Za kilka tygodni, gdy będziemy kończyć będzie to przeszło 12000 km.
Kierujemy się w stronę naszego pierwszego parku narodowego, ale pierwszy nocleg na naszej trasie nie będzie w tymże parku. Decydujemy się zatrzymać tuż za miastem, w niewielkim stanowym parku Red Rock, gdzie możemy wreszcie sprawdzić sprzęt, zakupiony tuż przed wyjazdem. Kilka miesięcy temu w Nowej Zelandii, namiot który dostaliśmy wraz z samochodem miał niekompletny stelaż, o czym przekonaliśmy się rozbijając go późnym wieczorem, w deszczu, gdzieś na równianach Rohanu. Drugi raz nie chcemy popełniać tego błędu. Ku naszej uciesze 40 dolarowy, najtańszy namiot, zakupiony w hipermarkecie Target, jest kompletny i całkiem przestronny, zdaje się, że do spokojnego noclegowania w Stanach będzie się w pełni nadawał. Materac całkiem wygodny i nie traci powietrza. Śpiwory mamy jeszcze z Polski. Nasz pierwszy prawdziwy wieczór pod gołym niebem na amerykańskiej ziemi. Trzeba się przygotować, przetrzeć. Będzie tych nocy dużo podczas najbliższych tygodni. Nie narzekamy. Wprost przeciwnie. Fajnie spać wśród kaktusów.
Pustynia, pustynia i pustynia. Im bliżej jesteśmy Doliny Śmierci, tym bardziej pustynny krajobraz nas otacza. Nieliczne miejscowości, z kilkoma domkami, kopalnie, bazy armii amerykańskiej, i dziesiątki setek kilometrów rozgrzanego asfaltu.
Pierwszy przystanek – Darwin Falls, czyli szukamy oznak życia, innych niż zasuszone krzaki, w tym pustynnym terenie.
Kilometry nabijają się na liczniku dość szybko. Wdzięczni jesteśmy wielce bezimiennemu wynalazcy tempomatu i klimatyzacji w autach. Zarazem wyczekujemy autopilota, bo jazda po tutejszych drogach to czasem ustawiczna walka ze snem.
Nasz drugi przystanek – Mosaic Canyon. Nic tu napisać mądrego nie mogę. Zdjęcia mam nadzieję oddają wszystko. Cudne miejsce. Mars na Ziemi.
Wielkie szczęście mamy z pogodą. Death Valley uchodzi za jedno z najgorętszych miejsc na naszej planecie, w lecie temperatury przekrajczają 40stopni celcjusza. My mamy znośne temperatury, chmury i nawet deszcze gdzieniegdzie.
Mosquite Flat Sand Dunes, czyli piaszczysta, wydmowa część pustyni. Dolina Śmierci rozpoczyna naszą serię z parkami narodowymi, gdzie będziemy się ekscytować pejzażami, landszaftami, florą i fauną Ameryki Północnej. National Geographic edycja deluxe. Specjalnie dla was na tym pustkowiu odnaleźliśmy mysz. Nie było łatwo. Mysz w tak trudnych warunkach rośnie do takiego rozmiaru, że jest niewiele większa od dużego żuka. Czytała Krystyna Czubówna.
Badwater Basin. 85.5 metra poniżej poziomu morza. Sól, muł, i jeszcze soli więcej. Czapki z głów dla pionierów, którzy przemierzali Dziki Zachód, i podejmowali wyzwanie przedzierania się przez takie miejsca. Jak okiem sięgnąc mało zachęcający widok do podróży konno, czy wozem.
Zatrzymujemy się w niewielkiej miejscowości Furnance Creek, która istnieje tylko, i wyłącznie dla turystów. Dwa kampingi, hotel, a może dwa, sklep z pamiątkami, i kilka punktów gastronomicznych. Dziesiątki kilometrów do następnej oazy, i najdroższe paliwo w całych Stanach (warto zatankować wcześniej, zanim się do Doliny wjedzie). Oraz rekord Świata w najwyższej temperaturze zanotowanej na naszym Globie – 93.9 stopnia Celcjusza. Furnance Creek jest mniej więcej centralnym punktem Doliny, a dodatkowo bardzo blisko naszego kolejnego punktu widokowego.
Zabriskie Point – będąc w Dolinie Śmierci to punkt obowiązkowy na poranne fotografowanie. Jak widać nie jesteśmy sami na punkcie widokowym.
Dante’s View. Ostatni punkt naszej przejażdzki po parku. Powinniśmy chyba byli tutaj przyjechać na wschód Słońca. Cała Dolina Śmierci w pełnej krasie.
Pamiątkowe zdjęcie tablicy i wyjeżdzamy z Doliny Śmierci. `
Pierwszy Park zaliczony. Grzejemy silnik, i pędzimy w stronę parku numer 2. Jesteśmy na drodze do Zion.