Opuszczamy Kalifornię, przecinamy Nevadę, przecinamy dziki, pustynny Zachód, mijamy Las Vegas, jeszcze nie czas na przystanek tutaj, jedziemy dalej, i meldujemy się w Utah. To jeden z najważniejszych stanów na naszej liście. Obszar na którym znajduje się kilka parków narodowych w bliskiej odległości od siebie. A jak dołożymy Arizonę to już całkiem pokaźna lista parków się robi, a zarazem łatwo rozrysowuje nasza trasa.
Pierwszy na naszej liście – Zion. Nazwany tak przez mormońskich osadników, którzy w 19 wieku, osiedlając się na tej ziemi, odnaleźli tu swój raj na Ziemi. Pewnie zabijając wcześniej parę setek Indian, robiąc sobie miejsce pod hodowlę bydła, ale kto by o tym pamiętał. Przecież wiadomo, że Syjon nie dla każdego, i nie wszyscy są równi wobec Boga. Byli mormoni, byli indianie, ale najdłużej jest tutaj rzeka. 13 milionów lat, a ona wciąż dziewica. Samotna rzeka Dziewicza (Virgin River) przez te lata wyrzeźbiła 800 metrowego kanion, dziś wypełniony zielenią, głęboko kontrastującey z otaczającą go naokoło pustynią. Kolejny park – kolejne cudne miejsce.
Sam przejazd przez park już daje niezłą radochę, ale nie mogliśmy sobie odpuścić największej, naszym zdaniem, atrakcji, tj. wejścia na szczyt Angel’s Landing (Podest Aniołów). Stety, niestety, w Zion do głównej części kanionu zakazano poruszania się samochodami. Wjechać można jedynie busem, należącym do parku. Obserwując inne parki, gdzie można czasem postać w korku, albo spędzić chwil kilka na szukaniu miejsca parkingowego, nie trudno się zgodzić, że to dobre rozwiązanie. Z drugiej jednak strony pierwszy bus jeździ zbyt późno dla nas, by złapać ładne poranne światło. Wspinamy się, a Słońce sunie po niebie, niszcząc moje wyobrażenie o dobrej fotce tego dnia. Zdjęć może dobrych nie ma, ale co tam – samo wejście na szczyt będzie fajną zabawą. Zaczynamy od łatwiejszej części.
Widok ze punktu zwanego Scout’s Landing, na ostatnie łańcuchowe, czyli to trudniejsze, podejście na szczyt. Ania odpuszcza, a ja sam biegnę po Złoty Medal.
I już na szczycie. Kanion Zion i wstęga rzeki Virgin w całej okazałości.
Schodzimy, cieszymy, oglądając tych którzy w południe zdecydowali się na wspinaczkę. Amerykanie bez samochodów, całkiem tracą rozum, i nie wiedzą co ze sobą zrobić. Kto normalny zaczynałby takie wycieczkę w pełnym Słońcu, w środku dnia. Powodzenia Jankesi. My schodzimy, pakujemy się i ruszamy dalej. Kolejny dzień, kolejny park. Następny przystanek – Bryce Kanion.
Łałałiła. Robi wrażenie!
^_^
Swoją drogą, jakaś brudna ta Dziewica 😛
fakt! nie myje się za często bestia! ^_^