Kilkadziesiąt zakrętasów i jesteśmy w parku Kings Canyon. Z racji swojego przylegania do parku Sequia, nie da się inaczej do niego dostać niż przejeżdzając przez park z mamutowcami. Stąd też nie ma tu charakterystycznych bramek ze strażnikami parkowymi, a jedynie mała tablica przy drodze, którą nieomal przeoczyliśmy.
Kilkaset zakrętasów w dół. Roślinnośc po tej stronie dużo bardziej śródziemnomorska, pewnie z racji blokady jaką stanowią góry dla wilgotnych mas powietrza znad oceanu. Tak sobie domniemam, bo sprawdzać w internetach mi się nie chce.
Będzie kącik edukacyjny. Pożar w przyrodzie to nic takiego strasznego. Oczyszcza miejsce i daje przestrzeń roślinom, które normalnie nie mają szans w walce o promienie słoneczne. Co nie znaczy, że należy podpalać lasy! Co to to nie, drogie dzieci. Ale jak las już się pali, to nie należy dramatyzować. Co się wypali, to się wypali, i na pewno nowe ładne roślinki się pojawią. Co pokażemy na kilku kolejnych zdjęciach.
Kanion Kings, to tak naprawdę polodowcowa dolina przez która przepływa sobie rzeka Kings. O utworzenie parku narodowego, i ochronę tych terenów zabiegał pewien szkocki dżentelen John Murr, którego dzisiaj zwą 'ojcem amerykańskich parków narodowych’. I tak sobie stojąc na tym znaku, i podziwiając dolinę w dole, gdzie nie ma śladu ingerencji i obecności człowieka, trzeba takim ludziom dziękować, że zachowali to dla nas w takim dziewiczym stanie, że nie oglądamy tu pastwisk, krów i owiec, i zabudowań, a jedynie skaliste wzniesienia i dziką piękną naturę.
Kto wpada na pomysł przechadzania się wieczorem po lesie? My wpadliśmy. Pytanie nie było podchwytliwe. W poszukiwaniu dobrego zdjęcia z zachodem Słońca, zrobiliśmy sobie spacer po dolinie. Fotki fajne przecież będą, i można spotkać sarenki.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie okazało się na ostatnich metrach, że prócz sarenek można i inne stworzenia spotkać w lesie. I tak między nami, a parkingiem, stanął taki oto zwierz.
Niedźwiedź nic sobie z naszych prób przegonienia go, nie robił, a jedyna droga do naszego auta prowadziła niestety tym drewnianym mostkiem, bo naokoło same bagniska i rzeka rwąca. Cóż było robić. Musieliśmy obrócić się na pięcie, uznać wyższość potrzeb życiowych misia, i biec z powrotem szlakiem, którym przyszliśmy. Modląc się by miś czasem nie wpadł na pomysł drzemki na moście.
Nie macie się co martwić. Bliskie spotkanie trzeciego stopnia z misiem zakończyło się OK. Przeszliśmy mostek, miś poszedł sobie w swoją stronę. Całe szczęście o tej porze roku, niedźwiedzie mają już dość jadła w lasach, i nie mają potrzeby zjadać ludzi. A zresztą, we dwójke dalibyśmy mu radę. Wzielibyśmy zemstę za to co zrobili naszemu ukochanemu Leonadro DiCaprio.
Ruszamy do kolejnej doliny, a zarazem wielkiej gwiazdy parków narodowych – do Yosemite. Do zobaczenia!